top of page
Wszystkie posty

Obyś cudze konie kuł...

Dwa lata temu dostałam od mojego przyjaciela nietypowy prezent urodzinowy - 4-dniowy kurs podkuwnictwa w Jaszkowie u Pana Antoniego Chłapowskiego. Cóż, pomyślałam wówczas, jadę na urocze wakacje, a przy okazji dowiem się jak kopyto powinno wyglądać, a jak nie - przecież przez 4 dni kuć mnie tam nie nauczą. Zabrałam zatem ładną marynarkę i apaszkę - i pojechaliśmy. Następnego dnia zaczęło się miło - wykładem o tym, jak kopyto jest zbudowane (nota bene - to tutaj po raz pierwszy zrozumiałam, jak skomplikowaną konstrukcję anatomiczną ma koński paznokieć i jaką pełni rolę - mimo 6-letnich studiów weterynaryjnych moim profesorom nie udało się tak dobrze podzielić ze mną wiedzą). Kurs ciekawy - doskonałe materiały pomocnicze, sprzęt, fachowe nazewnictwo. Jakież było moje zdziwienie, gdy po 1,5 godzinnej prelekcji Pan Antoni zarządził: - Przebieramy się i za 15 minut zbiórka w celu skompletowania narzędzi! Jakie narzędzia?!! Po co?! Ja tu na wakacje przyjechałam!!! Trzymam nóż kopytowy w dłoni, tarnik, tasak, młotek i stoję przerażona nad stertą końskich nóg z rzeźni do wywerkowania. Patrzę wokół - wszyscy kursanci z podobnymi minami niepewnie biorą pierwsze nogi i ostrożnie zaczynają je obrabiać. Pokazano nam przecież już niby jak, a teraz mamy to zrobić samemu. Mija godzina, idzie druga, a ja w okrutnej pozycji dłubie pierwsze kopytko. Jak to wolno idzie! A jak trudno! Na dodatek czuję już bąble rosnące na palcach. Co chwila okazuję się, że nóż poszedł za głęboko i właśnie "okulawiłam" swoje kopytko! Inni też jęczą ze zmęczenia, a co poniektórzy zrezygnowali całkiem z walki. Powiem tyle, że pod koniec drugiego dnia, mając na koncie 8 kopyt (to przecież tylko 2 konie!!!), błagałam pana Antoniego, by użyczył mi jakiegokolwiek rumaka do poanglezowania. Bynajmniej nie dlatego, że nudziłam się tutaj, ale miałam bolesną świadomość, że jak się trochę nie poruszam, to następnego dnia nie wstanę z łóżka i już. Trzeciego dnia kursu, ku mojemu zdziwieniu, okazało się, że mamy męczyć żywe stworzenia. Mnie przypadł niejaki Parys. Szukam i szukam konia o wskazanym imieniu po czterech stajniach. Jest, znalazłam! Ale, jejku - to jest pony i ledwo sięga mi do pasa! Już prawie chciałam iść po moje własne cążki do paznokci - bo jak tu operować tasakiem i młotkiem na kopytku mniejszym od mojej dłoni. Nagle też pojawił się kolejny problem - mimo moich niewielkich rozmiarów nie byłam w stanie chwycić między kolana nóżki kuca. A na klęczkach praca już całkiem nie szła. Przecież dzieci koni nie kują!!! Więc jak ci kowale to robią? Cały dzień prawie męczyłam potulne stworzenie - to mój 1 wywerkowany koń!:-) Duma mnie rozpierała. Ale ból w krzyżu, rękach nogach przybijał do ziemi... Ostatni dzień, wedle oczekiwań, przyniósł prawdziwe podkuwanie - przybijanie podkowiaków, zdejmowanie podków i tym podobne - szalenie przydatne czynności, bo komuż to nie odpadła podkowa w czasie zawodów. Cóż, szkoda, że to jednak nie takie łatwe, bo już nie martwiłabym się poszukiwaniem kowala podczas konkursu, tylko sama brała do ręki młotek i podkowiaka. Jednak muszę zdać się na specjalistę. Tym razem koń był już normalnych rozmiarów i podkuwanie przebiegło bez problemów :) Wakacje dobiegały końca. Z radością wracałam do moich 8 koni jeżdżonych w plus czy minus 30 stopniach. Ale jakże zmieniło się moje podejście do kowali! W jaki szacunek obrośli u mnie przez te 4 dni. Wszystkich mądrych, którzy tak lekko i bez skrupułów krytykują i pouczają kowali, wysłałabym na wakacje do Jaszkowa. A cała resztę na studia weterynaryjne. Spokornieliby. Na pewno ;)


Follow Us
  • Facebook Basic Square
  • Twitter Basic Square
  • Google+ Basic Square

POLECAM!!!

bottom of page